Amerykanie bezwzględnie bombardowali japońskie fabryki, instalacje wojskowe, ośrodki przemysłu. Pomimo powtarzanych nalotów, nie byli jednak w stanie zatrzymać wrogiej machiny wojennej. Ładunki zrzucano za dnia, z bardzo wysokiego pułapu, to zaś ograniczało ich celność i zwłaszcza skuteczność. Dopiero na przełomie 1944 i 1945 roku generał Curtis LeMay, w którego gestii spoczywała lotnicza ofensywa przeciwko krajowi kwitnącej wiśni, zdecydował o zmianie taktyki.
Bombardować tylko nocą
Alternatywa była oczywista. Sięgnięto po – doskonale znane z europejskiego teatru działań wojennych – nocne naloty z użyciem bomb zapalających. Na skutki nie trzeba było długo czekać, tym bardziej że – jak słusznie zauważa w swojej książce Pacyfik. Starcie mocarstw Douglas Ford:
[japońskie] miasta były szczególnie zagrożone, ponieważ budynki były drewniane, co oznaczało, że bomby zapalające mogły powodować niszczycielskie pożary całych dzielnic. Sprawę dodatkowo pogarszał brak środków bezpieczeństwa. W schronach przeciwlotniczych mogła się skryć tylko niewielka część ludności. System dostawy wody był niewydolny w wypadku pożarów na dużą skalę.
O prawdziwości tych słów boleśnie przekonali się tokijczycy w nocy z 9 na 10 marca 1945 roku. Wtedy właśnie miał miejsce najbardziej niszczycielski, a przede wszystkim najbardziej morderczy nalot dywanowy w historii II wojny światowej.
Największy nalot. Operacja z 9/10 marca 1945 roku
Operację zaplanowano z przerażającym rozmachem. Generał LeMay wyznaczył do niej aż 334 samoloty bombowe B-29 Superfortress. Wystartowały one wieczorem 9 marca z lotnisk na wyspach Guam, Saipan oraz Tinian. W przeciwieństwie do wielu wcześniejszych wypraw załogom sprzyjały warunki atmosferyczne i lot nad japońską stolicę odbywał się bez najmniejszych przeszkód. Beztroscy Amerykanie mogli spokojnie wsłuchiwać się w audycje tokijskiego radia. O ironio, akurat puszczano w nim takie przeboje jak: „Smoke Gets in Your Eyes”, „My Old Flame” czy „I Don’t Want to Set the World on Fire”…
329 maszyn zdołało dotrzeć do celu. Stolica Nipponu ukazała się ich załogom niedługo po północy. Teraz już nic nie była w stanie powstrzymać pożogi. Zwłaszcza że Japończycy rzucili przeciwko potężnej powietrznej armadzie jedynie… 40 przestarzałych myśliwców. Przeszkody dla Amerykanów tym bardziej nie stanowiła słaba naziemna obrona przeciwlotnicza. W trakcie trwającego niemal trzy godziny nalotu zrzucono blisko dwa tysiące ton bomb. Zdecydowaną większość z nich (1667 ton) stanowiły kasetowe ładunki zapalające M69.
Morze zwęglonych zwłok
W czasie, gdy na niebie załogi bombowców spokojnie, metodycznie wykonywały swoje zadania, pod nimi otwierały się bramy piekieł. Wystarczyło parę godzin, a ponad 41 kilometrów kwadratowych handlowych, przemysłowych i mieszkalnych dzielnic Tokio stanęło w płomieniach.
Z uwagi na drewnianą zabudowę ogień rozprzestrzeniał się błyskawicznie, pochłaniając wszystko na swojej drodze, łącznie z tlenem. W efekcie ginęli nawet ci, którym udało się dotrzeć do nielicznych schronów. Równie tragiczny los czekał nieszczęśników szukających ratunku nad brzegami rzeki Sumida. Jak pisze w swojej książce Douglas Ford:
[wszyscy] zginęli, gdy północny wiatr zaczął spychać gigantyczną falę płomieni w dół rzeki, pochłaniając każdego, kto znalazł się na drodze. Ci, którzy wskoczyli do rzeki, albo utonęli, albo doznali tak poważnych poparzeń, że nie byli w stanie dopłynąć do brzegu. Następnego ranka, zgodnie z relacjami mieszkańców, Sumida była morzem zwęglonych zwłok.
Zbyt ostrożne szacunki. 80 czy 100 tysięcy zabitych?
Pożary udało się opanować dopiero po wielu godzinach, a efekty olbrzymiej burzy ogniowej były wprost przerażające. Oficjalny komunikat japońskich władz mówił o ponad 83 tysiącach zabitych i 40 tysiącach rannych oraz 250 tysiącach spalonych budynków.
Jak słusznie zauważa Antony Beevor w swojej monumentalnej pracy Druga wojna światowa, „liczba ofiar znacznie przekraczała tę po zrzucie drugiej bomby atomowej na Nagasaki”. Szacunki – jakkolwiek wstrząsające – wydają się jednak i tak zaniżone. Raporty tokijskiej straży pożarnej mówiły o aż 97 tysiącach zabitych i 125 tysiącach rannych!
Amerykanie okupili tę bezprecedensową rzeź minimalnymi stratami. Japońska obrona przeciwlotnicza zestrzeliła jedynie 14 bombowców – skromne 4,5% wszystkich maszyn biorących udział w nalocie.
Japonia na kolanach
Generał LeMay był do tego stopnia zadowolony z efektów całej operacji, że kazał używać jej jako wzoru do przyszłych ataków. W kolejnych miesiącach los japońskiej stolicy podzieliły miasta takie, jak Osaka, Kobe, Nagoja czy Jokohama. W każdej z metropolii ginęły kolejne dziesiątki tysięcy cywilów.
Nastąpił masowy i pozbawiony precedensu exodus z miast na tereny wiejskie. W efekcie latem 1945 roku populacja kluczowych skupisk miejskich spadła do zaledwie 40% stanu sprzed wojny. Dowództwo Sił Powietrznych Armii Stanów Zjednoczonych w końcu osiągnęło swój cel. Kosztem ogromnej rzeczy zabitych, japoński przemysł zbrojeniowy został rzucony na kolana.
red./
źródło: wielkahistoria.pl/